2
Szumiąc łopatkowymi kołami, „Suworow” robił powolny zwrot. W kajucie było duszno, pachniało mydłem i rozgrzaną słońcem ceratą, świetliste odblaski drżały na ścianie.
Przez dziesięć lat nic się nie zmieniło na wołżańskich parowcach: kanapa, koja, zaścielona czerwonym wełnianym kocem, przymocowany do podłogi stolik, na ścianie lampa pod matowym kołpakiem.
Klim powiesił marynarkę na oparciu krzesła. Chwała Bogu, wyruszyli. Ludzie całkiem oszaleli, każdy cierpi przez ten pozafrontowy chaos i każdy wnosi do niego swój udział – ten strajkuje, inny grabi, jeszcze następny wymusza łapówki.
Chłopiec, przydzielony do obsługi pasażerów pierwszej klasy, przyniósł herbatę. To też było jak dawniej – srebrna taca, uchwyt do szklanki z wygiętą rączką, kawałek cytryny na spodku… Brakowało tylko dużych złocistych sucharów z migdałami. Rząd Tymczasowy wprowadził monopol zbożowy i wszystkie wyroby piekarnicze natychmiast poznikały.
Klim zamknął za chłopcem drzwi. Zdawało mu się, że za ścianką działową ktoś dyszy niby pies na upale. Wsłuchał się, ale już nic nie usłyszał oprócz pluskania łopatek w wodzie. Wrócił do stołu i zaczął czytać gazetę.
A jednak znów to dyszenie, lekkie szuranie… No tak, ktoś najwyraźniej się ukrywał w szafie ściennej. Klim wstał, gwałtownie otworzył drzwi i zamarł ze zdumienia. Wewnątrz na worku siedział chan tatarski: nieduży, z potarganą brodą, w trzęsących się rękach dzierżył krótki nóż do ostrzenia ołówków.
– Zabiję! – powiedział zduszonym głosem.
– Obleję herbatą – zrewanżował się Klim. – Proszę wyleźć z szafy.
Chan się zmieszał.
– Niech mi pan wybaczy, na rany Chrystusa… Milicjanci, gady, mało mnie nie złapali… Schowałem się do kajuty, bo nikogo w niej nie było… Nie wiedziałem, że pana tu zakwaterują.
Miał około czterdziestu pięciu lat, na głowie zatłuszczoną tiubietiejkę, pod watowanym chałatem rozpięty frencz. A pod nim różową rubaszkę. Obwieszony był złotymi łańcuchami, sznurkami i wstążkami.
– Dlaczego milicja pana szuka? – zainteresował się gospodarz kajuty.
– Buty mi chcieli zabrać, a ja nie dałem.
Buty miał rzeczywiście porządne, za takie można trafić do aresztu i tłumaczyć się, skąd u człowieka tak znakomity towar.
– Służę jako rządca w hrabiowskiej fabryce – wyjaśnił chan. – U nas, w Niżnym Nowogrodzie, nie idzie zdobyć części zamiennych, cały przemysł pracuje na rzecz wojska, więc musiałem się wybrać do pewnego tatarskiego handlarza. Od razu wziąłem też coś dla siebie. – Uniósł poły chałatu, ukazując nowy nabytek.
– Pan jest z Niżnego? – zdziwił się Klim.
– Przecież! Grigorij Płatonowicz Kupin.
Chan okazał się nie chanem, ale zwykłym mieszkańcem Kowalichy.
Wkrótce chłopiec przyniósł jeszcze jedną szklankę herbaty.
– Nasze miasto jest najpierwsze w całej Rosji! – chwalił się głośno Grigorij Płatonowicz. – Trzy browary, jedna mydlarnia. Z Rygi ewakuowano do nas przed Niemcami siedem fabryk. A zna pan nasze Sormowo? Produkują tam teraz kotły parowe najnowszej konstrukcji! – Wykrzykiwał każdą nazwę jak na aukcji. – Wielka Pokrowska ma oświetlenie elektryczne, teatr miejski to przepiękny budynek, na głównych ulicach położono asfalt dla wygody przechodniów.
Klim się uśmiechał. Znajome z dzieciństwa słowa, nawyk tamtejszych ludzi, żeby reklamować wszystko co swoje, nawet bez wielkiego sensu. Prawdziwy pępek całej Rosji!
– A jak nowogrodzki Jarmark?
– Nasze miasto jest najpierwsze w całej Rosji! – chwalił się głośno Grigorij Płatonowicz. – Trzy browary, jedna mydlarnia. Z Rygi ewakuowano do nas przed Niemcami siedem fabryk. A zna pan nasze Sormowo? Produkują tam teraz kotły parowe najnowszej konstrukcji! – Wykrzykiwał każdą nazwę jak na aukcji. – Wielka Pokrowska ma oświetlenie elektryczne, teatr miejski to przepiękny budynek, na głównych ulicach położono asfalt dla wygody przechodniów.
Klim się uśmiechał. Znajome z dzieciństwa słowa, nawyk tamtejszych ludzi, żeby reklamować wszystko co swoje, nawet bez wielkiego sensu. Prawdziwy pępek całej Rosji!
– A jak nowogrodzki Jarmark?
– Największy na świecie! – zapewnił gość. – Dwa miliony odwiedzających w sezonie! Co prawda tak było do wybuchu wojny…
Chwalił się nawet kupcami zbijającymi fortuny na wojskowych dostawach.
– Budujemy się, miłościwy gospodarzu! Jak pan przyjedzie do Niżnego, walizki pan upuści z zachwytu! Takich domów nastawiali! Wszędzie fontanny, oranżerie… Gdzie się pan zatrzyma? Mogę panu zarekomendować świetne pokoje. Właśnie przy Jarmarku, póki się jeszcze nie zamknął do następnego roku. Po prawej jest teatr elektryczny, po lewej zwykły, naprzeciwko restauracja z muzyką.
Klim pokręcił głową.
– Mam dom na Iljince, niedaleko Gimnazjum Maryjskiego. Jadę po spadek.
Grigorij Płatonowicz zakrztusił się i długo kaszlał, wytrzeszczając oczy.
– Pan jest synem prokuratora okręgowego? – wykrztusił wreszcie. Spojrzał na walizki spoczywające na półce. – Już od dawna na pana czekają! Ludzie zastanawiają się, kto też dostanie majątek. – Jego głos stał się niezwykle uprzejmy. – Znaczy, że jedzie pan z samej Argentyny? Jak pan tam żyje?
Klim wzruszył ramionami.
– Pracowałem jako dziennikarz. Przysłali mi pismo z kancelarii adwokackiej o testamencie ojca. Niejaki doktor Sablin prosił, abym przyjechał przejąć spadek.
– Znam tego Sablina! – zawołał Grigorij Płatonowicz. – W kamienicy prokuratorskiej wynajmuje dwa piętra. Pański ojczulek, świeć Panie nad jego duszą, po zdymisjonowaniu zajął się interesami. Bardzo się wzbogacił. A kiedy dowiedział się o abdykacji cara, dostał udaru.Klim słuchał ze zdziwieniem.
– Skąd pan to wszystko wie?
– Moja hrabianka przyjaźni się z rodziną Sablinów, ciągle do siebie chodzą w gości, więc się nasłuchałem.
Rządca nagle się zreflektował i przywołał na twarz wyraz smutku.
– A jeśli chodzi o szanownego ojca, proszę przyjąć moje szczere kondolencje.